Phalaenopsis fasciata

     Phalaenopsis fasciata w wydaniu z mojego parapetu na pewno nie jest w typie wild.
Ot niespełniona fantazja tajwańskich komuchów o rubensowskich kształtach europejek.
Ten klon ma jeśli wierzyć fiszce nazwę Blue Lip. Niech im będzie.

     Nie będę Wam w tym miejscu pisał skąd gatunek się wywodzi i czemu jego środowisko naturalne ulega ciągłej dewastacji w imię rozwoju ludzkości.

     Powiem Wam czemu tą roślinę warto mieć na parapecie.
Jej pędy są jak aktorzy Szansy na sukces - wiecznie młodzi i nieśmiertelni, a w dodatku nieprzyzwoicie bogaci. Ten gatunek właśnie tak powinien kwitnąć - nie zasusza pędów, kwitnie od wiosny do jesieni. Im starsza roślina, tym pędów więcej. A na pędach dej Boże keiki - tych na starych roślinach potrafi być tyle, co pierników na choince, ale jeszcze przed wigilią, zanim Wujek Staszek przyjedzie i wszystko wciągnie jak odkurzacz. Razem z zawieszkami, bo i tak nie gryzie, tylko połyka.

     Przeurocze jest nawet wybarwienie kwiatu. Na pozór zwykły żółty i ta kontrastująca bezczelnie czerwień, która pasuje jak jechać na mszę księdzu na osiołku, który ugina się i smarcze pod jego tuszą. Wszystko zaczyna współgrać gdy wyjdziemy z rośliną na słońce by wykonać zdjęcia. Dopiero wtedy zauważyłem jak bardzo grube, woskowe są listki okółka.

    Roślinę, ale tak od naprawdę od niechcenia, uprawiam w średniej granulacji korze, która dosyć szybko przesycha - roślina wbrew arkuszom nie jest uprawiana stale wilgotna. A ukorzenia się naprawdę fajnie. Temperatury też raczej chłodne w okresie jesienno - zimowym, podobnie jak lueddemanniana. Dopiero po wyraźnym wzroście temperatur i ustępującemu zachmurzenia nieba (bolączka miast walczących ze smogiem) pozwalam jej dłużej się moczyć.

    Dodam tylko jeszcze, że kwiaty bardzo delikatnie, cytrusowo, pachną, w godzinach południowych.








Komentarze